W ostatnim dniu października odwiedziłam w Tate Britain wystawę dzieł Edwarda Burne-Jonesa. Po wyjściu oceniłam, że była szczególnie odpowiednia dla wielbicieli jesiennej depresji. Obrazy idealnie oddawały taki nastrój. Prerafaelicka idea dążenia do sztuki moralnie odrodzonej – w kontrze do epoki wiktoriańskiej – skojarzyła mi się bardziej z zaduchem krakowskiej dulszczyzny. Ten przytłaczający nastrój dopadł mnie najmocniej w sali portretów. Sączyła się tam wiara w bolesną miłość i zbawcze cierpienie. Smutek i melancholia powiewały też z kompozycji opartych na antycznych i średniowiecznych legendach. Z tych obrazów Burne-Jones jest najbardziej znany i za nie ceniony. Eksponowane były „Złote schody”, „Miłość i Pielgrzym”, „Koło fortuny”, „Drzewo przebaczenia” i kilka innych.
Edward Burne-Jones był jednym z ostatnich prerafaelitów, czyli bractwa artystów wyznających przekonanie, że prawdziwa sztuka skończyła się przed Rafaelem. Pisałam już wcześniej o tym ruchu, a teraz przypomnę, że grupa ukonstytuowała się ok. 1848 roku, by po pewnym okresie stagnacji odrodzić się po 1870 r., m.in. dzięki twórczości Burne-Jonesa.
Urodził się w skromnej rodzinie i przez ojca był przeznaczony do stanu duchownego. Od dzieciństwa lubił rysować, ale studiował teologię zgodnie z jego życzeniem. Pasjonowała go literatura i historia średniowiecza, stojącego w kontrze do rozwijającej się cywilizacji przemysłowej. Naturalną konsekwencją tych zainteresowań było zbliżenie do grupy prerafaelitów. Poświęcił się sztuce i zerwał ze studiami. Na początku wykonywał kartony do witraży o tematyce średniowiecznej, by z czasem stać się coraz bardziej biegłym w posługiwaniu się technikami malarstwa.
W 1860 r. założył rodzinę i konsekwentnie wspinał po szczeblach kariery, by w latach siedemdziesiątych zostać sprawcą skandalu wywołanego próbą samobójczą kochanki. Wtedy odsunął się na chwilę z życia publicznego, zaprzestał wystaw i skupił na studiowaniu sztuki. Spotkanie z mistrzami renesansu w podróży do Włoch, przyczyniło się do dalszego rozwoju. Miał czas, by stworzyć swe najlepsze dzieła. W odróżnieniu od innych prerafaelitów, sięgał nie tylko do średniowiecznych legend, ale także do motywów antycznych. Dzięki jego twórczości ten nurt w sztuce stał się znany także w Europie kontynentalnej.
Życie osobiste Burne-Jonesa naznaczone kryzysem małżeńskim i nieszczęściem kochanki, daje się odczytać z wielu obrazów. Ich gama kolorystyczna wieje smutkiem i wyziera z oczu portretowanych postaci. Te jemu współczesne dają świadectwo swoich przeżyć, te z legend antycznych i średniowiecznych snują własne smutne opowieści. Jedną z nich jest „Oczarowanie Merlina”. Podeszłam do tego obrazu szczególnie zainteresowana, bo kiedyś miałam propozycję opisania go dla osób niewidomych. To zupełnie inne zadanie niż przekaz dla osób widzących. Namalowany w latach 1872-76 ma wymiary 111×186 cm. Jego treść wzięta jest z legend arturiańskich. Opowiada o Merlinie i czarodziejce Nimue, która wykorzystała jego miłość, by wykraść tajemnice magii. Odarty z potęgi czarnoksiężnik został uwięziony w gałęziach kwitnącego głogu. Leżąc bez sił patrzy ze smutkiem szklistymi oczami na górującą nad nim postać kobiety. Zszarzała twarz i potargane siwe włosy wysuwające się spod zawoju na głowie, robią z niego bezsilnego starca. Cóż wart jest mężczyzna bez swej potęgi? Nimue obojętnie patrzy na niego przez prawe ramię, trzymając w rękach zdobytą podstępem magiczną księgę. Jej głowę koronuje kłąb węży symbolizujących zdradę.
Patrząc na obraz od strony plastycznej widzimy ciasną pionową kompozycję. Postacie krzyżują się otoczone mocnymi gałęziami krzaku, gęsto pokrytymi białymi kwiatostanami. Delikatność białych kwiatków kontrastuje z grubymi gałęziami. Lecz kto tu jest słaby? Kto nad kim ma władzę? Alegoria odnosi się do historii miłości, zauroczenia, uwięzienia i zdrady będących aluzją do osobistych przeżyć Burne-Jonesa. Gdy zaczął malować ten obraz był pokiereszowany po uwikłaniu w romans z pozującą do postaci Nimue artystką greckiego pochodzenia Marią Zambaco. Związek wywołał skandal i ostatecznie został przerwany przez Marię, która zagroziła, że popełni samobójstwo. Artysta na dłuższy czas wycofał się z życia publicznego. Powstały dojrzałe dzieła, które świetnie przyjęte przez krytykę, weszły na stałe do kanonu sztuki.
Nie mam tu miejsca na opisanie innych obrazów, ale ta doza smutku i melancholii wydaje mi się wystarczająca, by oddać charakter twórczości Edwarda Burne-Jonesa. Akurat z radia płynie najnowsza, przejmująco smutna piosenka Sade „The Big Unknow”. Jakże wstrzela się w klimat…